środa, 24 kwietnia 2013

Schwarzkopf - Color Mask - 600 Jasny brąz - Siulkowe farbowanie!

Farbę Schwarzkopf Color Mask kupiłam od razu kiedy ukazała się na rynku, wówczas był to odcień 500 i byłam z niej zadowolona, więc kiedy dostałam propozycję otrzymania jej także do testów -  zgodziłam się, bo wiedziałam mniej więcej czego się spodziewać. Tym razem wybrałam znany mi już odcień 500 - Średni brąz oraz o poziom jaśniejszy - 600 - Jasny brąz. Jako że wtedy recenzji nie zrobiłam - jakoś mi to umknęło, to tym razem będą dwie - dzisiaj odcień 600, a przy kolejnym farbowaniu - czyli pewnie za około miesiąc - 500 :).

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Sleek - i-Divine - Showstoppers - paleta cieni do powiek

Jako rasowa Sleekomaniaczka, nie mogłam się nie skusić na najnowsze dziecko Sleeka czyli paletę Sleek i-Divine Showstoppers :D. Co prawda początkowo dumałam nad jej przydatnością i zastanawiałam się czy aby te kolory aż tak bardzo przypadają mi do gustu - na zdjęciach promocyjnych - owszem, bardzo mi się podobała, ale jak widziałam swatche na blogach, to już jakoś tak nie do końca... Los jednak chciał żeby Showstoppers wpadła w moje łapki, a stało się to za sprawą drogerii internetowej Cocolita.pl, której bardzo dziękuję, ocena będzie oczywiście obiektywnie subiektywna czyli po prostu moja :D. Zatem dzisiaj Sleek Showstoppers oceniony moim okiem i obiektywem :).
PLUSY:
- standardowe Sleekowe opakowanie - minimalistyczne, ale eleganckie i profesjonalne z lusterkiem i aplikatorkiem
- jak zwykle bardzo dobre napigmentowanie większości cieni (o tym jeszcze więcej w dalszej części posta)
- ciekawy dobór kolorów - można zmajstrować zarówno bardzo uniwersalny jak i nieco urozmaicony kolorystycznie makijaż
- pół na pół cienie matowe z metalicznymi - dla każdego coś dobrego ;)
- trwałość - jak zwykle w przypadku Sleeka - bardzo dobra, z bazą - niemalże 24-godzinna
- cienie (większość) nie gubią koloru przy rozcieraniu
- nie osypują się

MINUSY:
- Sleek nadal nie nauczył się umieszczać nazw palet na opakowaniu, co skutecznie utrudnia mi rozeznanie się w moim zbiorze (Showstoppers to moja 11 (słownie: jedenasta :)) paleta Sleeka - wszystkie są identyczne...)
- mylące nazwy...

OCENA OGÓLNA:
5/6
Ogólnie jestem zadowolona z faktu, że ta paleta jednak się w moich rękach znalazła, bo kryje się w niej niemały potencjał i mam już w niej paru cieniowych ulubieńców. Bywały palety Sleeka, które dostawały ocenę 6, jednak w tym przypadku mam drobne "ale" wobec niektórych cieni, napiszę więc parę słów o każdym z nich, a także o tym dlaczego uważam, że nazwy cieni są mylące... Zatem... co do nazw... Tym razem Sleek postanowił nazwać poszczególne cienie imionami nadanymi dotychczas wypuszczonym paletom, nie wiem czy był to celowy zabieg, jednak nazwy, które przypisano poszczególnym cieniom nieszczególnie kojarzą mi się z odpowiednimi paletami, więc postanowiłam, że podam Wam też moje propozycje zmiany nazw dla tych cieni :).
W celu ułatwienia identyfikacji kolorów posłużę się zdjęciem promocyjnym, a dalej zobaczycie już moje własne swatche :). Lecimy od góry do dołu, od lewej do prawej - po kolei.

Ultramattes V2 - po prostu czerń, w tym przypadku dobrze napigmentowana, nie osypuje się tak bardzo jak ta z palety, od któej otrzymała nazwę (recenzja Ultramattes V2 czyli palety Darks też się niedługo pojawi), tutaj akurat zgodzę się z nazwą - Darks pasuje :)
Graphite - piękny metaliczny brąz, boska pigmentacja, nie wiem kto wpadł na pomysł by nazwać go w ten sposób, mnie tu pasuje Au Naturel
Noir - metaliczny stalowy cień, świetna pigmentacja, nazwałabym go Bad Girl :), nie było nigdy palety Sleeka o nazwie Noir...
Au Natural - cudnie napigmentowany fiolet z brokatem - niestety brokat szybko ginie przy malowaniu, ze względu na brokat nazwałabym go Sparkle, bo nie mam pojęcia co ma niby mieć wspólnego z paletą Au Natural..?
Bad Girl - cudny metalik w kolorze starego złota, ale wpadający nieco bardziej w zieleń - świetnie napigmentowany, chyba mój ulubiony w tej palecie, z Bad Girl nie kojarzy się w ogóle, może Safari (moja wymarzona paleta...)
Sparkle - bardzo delikatny odcień pudru, metaliczny i bardzo dobrze napigmentowany, pasowałaby mi tu nazwa Oh So Special
Me, myself&eye - metaliczna biel, bardzo dobra pigmentacja, bardzo podobna biel, równie dobrze napigmentowana, znajduje się w Curacao z kolekcji Caribbean pod nazwą Martini
Storm - dość dobrze napigmentowany granatowy mat, skojarzenie padło na Supreme
Sunset - pięknie napigmentowany metaliczny cień w odcieniu, który bardzo ciężko mi jest zdefiniować - metaliczne czerwone wino? Podobny odcień był w palecie Storm, jednak tutaj nazwa Sunset również mi pasuje
Bohemian - śliczny brzoskwiniowy, matowy róż, pigmentacja taka sobie - bez szału, kojarzy mi się z paletą Respect
Paraguaya - matowy, pudrowy cień, pigmentacja niestety słabiutka, najgorszy w tej palecie, nazwa Paraguaya może być ;)
Oh So Special - fajna stalowa, matowa szarość, nieźle napigmentowany cień, który zupełnie nie kojarzy mi się ze swoją nazwą... Nazwałabym go Graphite :)

A teraz zapraszam Was do obejrzenia próbnika kolorów cieni - kolory podrasowane nieco w programie graficznym, aby jak najlepiej oddać na ekranie komputera zeżarte przez aparat barwy.

I czas na swatche...
P.S. Dopiero teraz zauważyłam, że na ostatnim zdjęciu nie ma swatcha cienia Paraguaya, co oczywiście spowodowane było jego beznadziejną pigmentacją - nie zauważyłam go na zdjęciu i wycięłam przy obróbce ;).

Paletę można znaleźć w ofercie cocolita.pl <-- klik!

Mała poprawka!!!
Okazuje się, że jak słusznie zauważyła w komentarzach ofetowa z tymi nazwami jest coś nie tak! I rzeczywiście, na zdjęciach promocyjnych kolory nazwane są inaczej, a inaczej na wkładce do palety - przedstawiam Wam więc faktyczne nazwy poszczególnych kolorów - zdecydowanie bardziej adekwatne - niektóre zgadzają się z moimi typami :D.

niedziela, 14 kwietnia 2013

L'Occitane en Provence - Cerisier aux Papillons - Spring Cherry - mydełko i krem do rąk - MINIrecenzja MINIproduktów - część I

Sporo blogerek połasiło się na współpracę z firmą L'Occitane en Provence - przyznaję się - ja też. Widząc na blogach naszych zachodnich sąsiadek produkty, które otrzymywały od firmy, spodziewałam się ciekawej nowej kooperacji. Póki co, jestem połowicznie zadowolona... Dlaczego? Wydaje mi się, że firma postawiła na ilość współpracujących blogów, zamiast skupić się na kilku i wysłać im porządne paczki, tak jak to się dzieje na zachodzie... Tym sposobem cała masa blogerek dostała najpierw paczuszki z 2 produktami - mydełkiem i miniaturką kremu do rąk, a następnie koszyczki z już naprawdę mini-mini próbeczkami. Oczywiście narzekać aż tak bardzo nie będę - fajnie, że mam szansę zapoznać się z produktami L'Occitane, jednak czuję się troszkę nabierana - tak jakby firma to mnie chciała skusić do zakupów, zamiast za moim pośrednictwem działać na odbiorców (bo chyba nie będziemy się oszukiwać, że ze strony firm takie właśnie są cele zawierania współprac ;)). Otrzymane produkty oczywiście wypróbowałam, ale osobnych recenzji dla każdego z nich nie będzie, no bo jaki produkt taka recenzja, czyli MINIprodukt - MINIrecenzja ;). Na pierwszy rzut malusia paczuszka nr 1 od L'Occitane. No to jadymy!
W pierwszej przesyłce znalazło się mydełko Cerisier aux Papillons Spring Cherry Soap - produkt pełnowymiarowy, choć gramatura iście próbkowa - 50g, koszt - 15zł. Cena jak dla mnie zdecydowanie zawyżona, bo oprócz tego, że mydełko pachnie przyjemnie - delikatnie kwiatowo - oscyluje w okolicy zapachu kwiatów kwitnącej wiśni (choć nie jestem pewna czy nie dałam się ponieść sugestii producenta) -  zapach pozostaje na dłoniach + ma śliczny kształt, to tak naprawdę nie różni się dosłownie niczym od zwykłych mydeł drogeryjnych. Myje zupełnie tak samo, wydajność identyczna, a na dodatek - dokładnie tak samo jak inne mydła w kostce - wysusza mi łapki :(. Na co dzień stosuję tylko mydła w płynie, które mają dodatki nawilżające, bo bardzo nie lubię mieć wysuszonych dłoni. Na twarz stosować nie próbowałam i nie zamierzam, jeśli ma to się skończyć tak jak dla moich biednych łapek...
Moja ocena: 2+/6

W związku z wysuszeniem, które zafundowało mi mydełko sięgnęłam niezwłocznie po drugi produkt z tej paczuszki, czyli krem do rąk Cerisier aux Papillons Spring Cherry Soft Hand Cream. Po nałożeniu na dłonie - zdecydowana ulga. Krem ma ciekawą konsystencję - aż ciężko ją opisać, wygląda jakby zawierał w sobie proszek lub puder - obstawiam, że to zasługa skrobi tapiokowej, która jest dość wysoko w składzie. Przyjemnie się wchłania, dość szybko, nie pozostawia tłustej warstwy, a jedynie uczucie nawodnienia i prześliczny zapach. Niestety nie nawilża na zbyt długo - praktycznie po 15 minutach muszę ponownie sięgać po krem... Pojemność to 30ml, która o dziwo też jest pełnowymiarową gramaturą tego kosmetyku - obstawiam, że to ze względu na fakt, że obydwa produkty należą do edycji limitowanej. Koszt takiego malucha to 29,90zł - moim zdaniem dużo, przekładając na wydajność kremu, a przede wszystkim utrzymanie efektu nawilżenia.
Moja ocena: 3/6

Jak same widzicie, pierwsza paczuszka od L'Occitane niespecjalnie mnie przekonała, a wiem, że przecież firma może pochwalić się naprawdę dobrymi kosmetykami, bo znam ją od dawna, choć używam sporadycznie - ceny jednak nie zachęcają ;). Z tego co się orientuję kolekcja Cerisier aux Papillons w sklepie internetowym L'Occitane nie jest już dostępna - nie wiem jak to jest ze stacjonarnymi, jednak specjalnie po tej limitowance płakać nie zamierzam ;).
Wkrótce podzielę się z Wami jeszcze moją opinią na temat miniaturek ze słynnego już koszyczka L'Occitane. Nadal wyrabiam sobie zdanie na temat zawartych w nim miniaturek, choć na dłuższe i dogłębniejsze testy produktów raczej nie wystarczy ;).

niedziela, 7 kwietnia 2013

Toni&Guy - Glamour - Firm Hold Hairspray - lakier mocno utrwalający do włosów


Mam takie małe spostrzeżenie co do mojego podejścia do kosmetyków. Otóż - z góry przepraszam za wyrażenie - mam pierdolca na punkcie zapachów. Tak właśnie. Kosmetyk który ładnie pachnie (kwestia stuprocentowo subiektywna) zawsze dostanie wyższą ocenę, natomiast taki, który - choćby działał cuda niebieskie, ma zapach nieprzyjemny, zostanie przeze mnie oceniony niżej. Również przeciętne i typowe zapachy nie robią na mnie wrażenia. Musi być to coś, co porwie mię za nos <3. Tak się stało w przypadku produktu, który Wam dzisiaj przedstawię. Tak oto ten wstęp stał się przy okazji wyjaśnieniem dlaczego kupiłam produkt około 3 razy droższy niż przeciętna kwota wydawana na kosmetyk tego typu. Jestem zapachową blacharą. Ba-dum tss!

PLUSY:
- tego się nie spodziewacie... ZAPACH! :D
- bardzo dobre utrwalenie - fryzura wytrzymała bez przyklapnięcia przez całe spotkanie z vlogerkami/blogerkami w Gliwiczech, nawet pomimo wilgotności powietrza
- nie skleja włosów
- wspominałam już o zapachu?
- bardzo estetyczne opakowanie - lubię taki styl
- wygodny i nietypowy (chyba, albo ja mam za małe doświadczenie) "psikacz", zabezpieczony przed pierwszym otwarciem
- łatwo się wyczesuje
- nadaje połysk
- utrzymuje podtapirowane włosy uniesione, na czym najbardziej mi zależało
- oprócz tego, że zapach jest świetny, to czuć go jeszcze bardzo długo po aplikacji - utrzymuje się lepiej niż niejedne perfumy!

MINUSY:
- cena - ubolewam nad nią bardzo - w Rossmannie dostępny za 34,99zł za 250ml, więc mogłabym za to ze trzy lakiery kupić...

OCENA OGÓLNA:
5+/6
Nie dostaje 6tki tylko i wyłącznie ze względu na cenę. I tak kupię go znowu... bo ja ten lakier pokochałam i pozostanę przy nim. Generalnie produkty Toni&Guy zdobyły moje serce zdecydowanie i zamierzam raz w miesiącu coś tam nowego sobie z tej firmy sprawiać, bo chyba się uzależniłam od zapachu ich  kosmetyków... Nazywam się Kasia i jestem nieanonimową zapachoholiczką :D. Cóż ja mogę więcej napisać  niż to co znalazło się w plusach? Największy jest za zapach (który trwa i trwa <3) i utrzymanie uniesienia moich włosów, które bardzo kochają grawitację i najchętniej leżałyby przylizane... Polecam wypróbowanie, ale najpierw obadajcie sobie zapach, bo spotkałam się też z opiniami, że nie wszystkim przypada do gustu tak jak mnie, a trzeba przyznać, że jest dość intensywny.

sobota, 6 kwietnia 2013

Pudry Ben Nye - Translucent Face Powder - Fair, Luxury Powder - Banana

Firma Ben Nye istnieje na rynku profesjonalnych kosmetyków do makijażu i charakteryzacji już od wielu lat. Szczególną popularność wśród przeciętnych "zjadaczy chleba" przyniósł jej jednak dopiero fakt, że pudru Ben Nye Luxury Powder w kolorze Banana używa makijażysta Kim Kardashian ;). Początkowo nie byłam jakoś specjalnie przekonana do zakupu tego produktu, jednak pozytywne recenzje, na które co i rusz wpadałam w internecie sprawiły, że zainteresowałam się pudrami Ben Nye nieco bardziej, potem jeszcze bardziej, aż w końcu wyłożyłam coś około 140zł i nabyłam dwa produkty :). Zdecydowałam się na puder transparentny w odcieniu Fair, oraz słynny Banana Luxury Powder. Po prawie dwóch miesiącach użytkowania mogę popełnić już recenzję :D.
PLUSY:
- bardzo drobno zmielony puder, zarówno jeden jak i drugi - jak pyłek :)
- nie wchodzi w zmarszczki
- bardzo duże opakowanie - starczy na bardzo długo
- piekielnie wydajny
- nadaje satynowe wykończenie
- ukrywa pory
- matuje praktycznie na cały dzień
- długa data ważności
- odcień Fair - świetny do jasnych karnacji, jest prawie całkowicie transparentny, bardzo lekko modyfikuje odcień podkładu, nadając świeższy koloryt
- odcień Banana - świetny dla karnacji nieco ciemniejszych, oliwkowych, opalonych, a także jako puder na cienie pod oczami - jego żółte tony neutralizują zasinienia
- cena wydaje się wysoka - około 90zł za 85g pudru Banana, około 50zł za 85g pudru Fair, jednak gdy spojrzymy na ilość pudru, którą otrzymujemy za taką cenę, to tak naprawdę są to pudry bardzo tanie ;)
MINUSY:
- brak zapachu, a właściwie zapach niezbyt przyjemny - talkowy/mączny
- niezbyt wygodne opakowanie - polecam zaopatrzenie się w słoiczek do pudrów z sitkiem
OCENA OGÓLNA:
5+/6
Miałam bardzo wysokie wymagania w stosunku do tych pudrów i właściwie zostały one spełnione :). Na pewno właściwości makijażowe mają fantastyczne, jednak ten mączny zapach trochę mi przeszkadza, a do tego opakowanie, które sprawia problemy, bo sporo pudru się wysypuje do nakrętki... Tak czy siak, ze względu przede wszystkim na ukrywanie porów i długotrwałe matowanie, produkty Ben Nye są w tej chwili moim numerem jeden. Nie zdecydowałam się na większe opakowania (mam 49g i 42g) z obawy, że nie dam rady zużyć ich przed upływem daty ważności, która jest i tak dość długa (30 miesięcy dla pudru Banana, 48 miesięcy dla Fair). Nie żałuję zakupu i pewnie w przyszłości, kiedy wymęczę posiadane opakowania (a to trochę potrwa...), skuszę się na nie ponownie.



A tak zupełnie przy okazji - dzisiaj o godzinie 18.00 spotykamy się na Rynku w Gliwicach na babskie pogaduchy z Hispaniolą, Margaretką, 82Inez, theduedonne, karolinamikk oraz Panną Joanną i można do nas dołączyć :).

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Lioele - Dollish Veil Vita BB - #2 Natural Green - BB krem

Kryzys trwa. Spowodowany wszechkurdeogarniającą zimą!!! Nawet zdjęć porządnych nie da się zrobić co skutecznie odwlekało powstanie jakiegokolwiek posta na bloga. Bo jak mi zdjęcia nie wychodzą to taka niechęć i niechciejstwo i tumiwisizm. No ale jest. Przełamałam się. Jak Lewandowski w meczu z San Marino (bu ha ha.). Dalej będzie bardziej optymistycznie niż w tym wstępie ;). Przejdźmy więc do bohatera dnia...
PLUSY:
- przeprzeprzeprzepiękny zapach <3 - jaśminowy?
- zmienia kolor - taaaki bajer :D
- śliczne, naturalne wykończenie - chyba jedyny BB krem, po którym w zasadzie nie muszę używać pudru
- zielone tony neutralizują zaczerwienienia
- do pewnego stopnia dopasowuje się do karnacji
- bardzo przyjemnie nawilża
- zawiera filtr SPF 25/PA++
- dobre krycie, ale bez nienaturalnego efektu
- mówiłam już o zapachu?? :D
- śliczne opakowanie
- higieniczny dozownik w postaci pompki, która wypluwa z siebie odpowiednią ilość produktu
- nie podkreśla suchych skórek
- przyjemna konsystencja, dobrze się aplikuje
- nienajgorszy skład (choć przydługawy i zawiera parabeny i trochę chemikaliów, to jednak nie ma tragedii ;))
- nie zapycha (no dobra, mnie niewiele rzeczy zapycha...)
 MINUSY:
- cena - około 50zł za 30ml
- dostępność - ebay lub znacznie drożej w polskich drogeriach internetowych ;) - ja kupowałam oczywiście na ebayu - u użytkownika rubyruby76 - tutaj - mogę polecić :)
- nie widać zużycia produktu
OCENA OGÓLNA:
6/6
Moje ukochane różowe maleństwo - nie zamienię na nic innego w tej chwili! Ja wiem - było już kilka takich BB kremów, które wywoływały u mnie ochy i achy, ale chyba dopiero teraz wiem, że czegoś im brakowało, dostrzegam ich minusy na tle właśnie Lioele Dollish. Do zakupu tego BeBika przymierzałam się odkąd zobaczyłam go na blogu Hexxany - pewnie z rok temu. No i tak chodziłam dookoła niego, czytałam opinie, zastanawiałam się, no i w końcu postanowiłam, że raz kozie i takie tam i "bierę!". No i wzięłam. I nie żałuję! Właściwie wszystkie jego zalety są wypisane w plusach - a zalet tych ma wiele ;). Mnie urzekł szczególnie trzema swoimi właściwościami - bajeranckim efektem zmiany koloru (hihi :D), przecudnym zapachem (chcę takie perfuuuumy!!!) oraz faktem, że nie świecę się po nim <3. W następnej kolejności doceniłam go za maskowanie zaczerwienień i naturalnie matowe wykończenie :). Teoretycznie jest to krem bazowy, jednak ja z powodzeniem stosuję go solo.
Naprawdę polecam Wam wypróbowanie tego BeBika - nawet jeżeli dotychczas BB kremy nie do końca przypadały Wam do gustu. Myślę, że w tym przypadku jest duża szansa, że się z nim polubicie - malowałam nim kilka moich koleżanek i wszystkie chcą, żebym dla nich też zamówiła tego cudaka :D.