wtorek, 28 grudnia 2010

Alfaparf Milano Color Block Treatment

Miał być post o Benefit Porefessional, dostałam go dzisiaj pocztą po wylicytowaniu na allegro. Jakież było moje zdziwienie gdy okazał się być... podróbką. Napisałam do sprzedającego, nie mam jeszcze odpowiedzi, ale tak tego nie zostawię... Zamówiłam już drugi, tym razem na ebayu z UK, mam nadzieję, że w końcu dostanę oryginał... No ale cóż, zawiodłam się, pewnie nie po raz ostatni, na sprzedających na allegro.

Na szczęście dostałam też coś (od innego sprzedającego oczywiście), co jest jak najbardziej oryginalne i przede wszystkim warte opisania. A tym czymś jest kuracja do włosów farbowanych włoskiej firmy Alfaparf z serii Semi di Lino Diamante Color Protection. Jest to kuracja w małej czerwonej tubce - 20ml, której zadaniem jest blokowanie koloru we wnętrzu włosa. Poleciła mi ją moja fryzjerka, u niej z resztą też pierwszy raz kupiłam tubeczkę i zakochałam się w tym cudzie. Włosy są super miękkie, błyszczące, sprężyste, kolor nabiera blasku i głębi, włosy są nawilżone i zdrowe. Kurację stosuje się przy pierwszych myciach tuż po farbowaniu, aby zamknąć jak najwięcej koloru we włosach - ja używam po prostu jedną tubkę - wystarcza mi na dwa razy (mam włosy do połowy pleców). Nakładamy ją na umyte, wilgotne włosy i trzymamy na nich przez około 3-5minut (oczywiście można dłużej :) ), następnie spłukujemy. Nie używamy już po niej (ani przed nią) żadnych innych odżywek - po prostu spłukujemy i suszymy włosy. Kuracja ma bardzo charakterystyczny mentolowy zapach - włosy później pachną tak samo - i chociaż nie jestem fanką miętowych zapachów, to bardzo mi się to podobało, bo włosy  były wyraźnie odświeżone.

Niestety nie mam możliwości poznania składu kosmetyku, chociaż przeszukałam pół internetu... Jedyne co znalazłam to informacja na stronie producenta o następującej treści: Profesjonalna pielęgnacja, którą należy stosować po zabiegach koloryzacji. Przywraca normalny poziom pH, zatrzymuje proces utleniania i zamyka łuski = kwas mlekowy. Zamyka kolor kosmetyczny we włosie = ekstrakt oliwy z oliwek. Efekt świeżości relaksujący i rozluźniający skórę. Rezultat: zwiększona trwałość i większy połysk koloru kosmetycznego Sposób użycia: po umyciu włosów szamponem należy rozprowadzić produkt na sekcjach naskórka i wmasować. Przy użyciu grzebienia rozprowadzić produkt z nasady włosa aż po końcówki. Pozostawić na 3/5 minut. 


Kuracja jest dostępna na allegro - można kupić pojedyncze tubeczki. Także hurtownie fryzjerskie oferują ten produkt, ale zwykle w pakietach po 6 sztuk. Jedna tubka kosztuje około 10zł plus przesyłka.



Na stronie producenta można zapoznać się także z innymi kosmetykami z tej linii, ale ja nie miałam okazji ich stosować, ponieważ są to produkty dość drogie.

Producent oferuje również do obejrzenia filmik, który pomoże zapoznać się z linią Semi di Lino Diamante Color Protection.


Krótko mówiąc - polecam wszystkim farbowanym głowom, które chcą zapobiec wypłukiwaniu i blaknięciu farby - po prostu zatrzymać kolor swoich włosów na dłużej :)

poniedziałek, 27 grudnia 2010

Lush Catastrophe Cosmetic

Tak jak zapowiadałam - recenzji produktów Lusha długo nie zabraknie po moim ostatnim zamówieniu :). Oto więc kolejna. Tym razem na tapetę wzięłam Catastrophe Cosmetic Fresh Face Mask.


Na początek kilka słów o świeżych maseczkach z Lusha ogólnie. Przejrzałam całą ich ofertę i zainteresowała mnie Catastrophe Cosmetic, Cupcake i Oatfix. Z tej ostatniej jednak zrezygnuję, bo niestety obawiam się zapachu podobnego do Porridge, który mi niezbyt odpowiada, czyli kwaśnawej woni mleka owsianego. Wszystkie trzy mają działać cuda na skórę tłustą, mieszaną i trądzikową - czyli taką jak moja (chociaż dzięki Lushowi, BU, minerałom i paru innym rzeczom, mogę powiedzieć, że teraz widać już fenomenalne efekty). Na początek postanowiłam zamówić jednak Catastrophe Cosmetic, bo słyszałam wiele dobrych opinii na jej temat - więc czemu by nie :). 


Maseczki typu Fresh Face Mask, zawierają tylko świeże składniki, nie mają konserwantów, toteż ich termin wazności jest krótki - około miesiąca od powstania. Wszystkie maseczki wymagają przechowywania w lodówce i nie powinny jej opuszczać na dłużej niż 72 godziny (nic się nie stanie, jak zapomnicie od razu po kąpieli schować do lodówki i postoi przez noc w łazience). Maseczki powinny być nakładane na czystą skórę, pomijając okolice oczu, i pozostawione na niej przez około 10 minut (moja zwykle siedzi dłużej :D), po czym zmyte wodą. Jedno pudełeczko zawiera 75 gram maseczki, co wg Lusha wystarcza na około 3-4 użycia - moim zdaniem na znacznie więcej - około 7-8 nałożeń takiej średniej grubości warstwy. Uważam, że nie ma sensu nakładać masek zbyt grubo bo i tak to co na wierzchu się nie wchłonie w skórę - po co marnować produkt. Moja osobista rada - przed nałożeniem maseczki warto zrobić peeling twarzy (ja używam Dark Angels), najlepiej używać jej podczas kąpieli, ale nie od razu, a po jakiejś chwili siedzenia w wannie z ciepłą wodą - kiedy zrobimy naszej skórze taką "parówkę", wtedy otworzą się pory i składniki aktywne lepiej przenikną w głębsze warstwy skóry.


Teraz trochę o samej Catastrophe Cosmetic. Nie będę nie wiadomo jak piać na jej temat, bo uważam, że spisała się podobnie do innych, często dużo tańszych maseczek. Jej głównym atutem jest dla mnie przede wszystkim skład, o którym oczywiście napiszę, ale jeśli chodzi o działanie - nie robi aż takich cudów, jakich możnaby się spodziewać. Być może jest to wina faktu, że podeszłam do niej bardzo entuzjastycznie i trochę się zawiodłam. Po prostu widziałam już taki efekt na swojej skórze - choćby po użyciu Aqua Mariny również z Lusha, jako maseczki, a jest ona zdecydowanie bardziej wydajna, no i możemy jej używać 3 razy dłużej. Nie mówię absolutnie, że Catastrophe Cosmetic jest zła. Po prostu jest przeciętną maseczką, za to o bardzo dobrym składzie. Jeśli chodzi o zapach - bo słyszałam bardzo dobre opinie o nim, mnie nie do końca się podoba, spodziewałam się zapachu jagód, a właściwie jest on taki sam jak zapach większości maseczek galmanowych, więc nie robi na mnie zupełnie wrażenia. Konsystencja jest całkiem przyjemna, dobrze i równomiernie się rozprowadza na skórze, zupełnie nie przeszkadzają fragmenty skórek jagód w kosmetyku :), jedynie odrobinę oddziela się woda, ale to normalne w kosmetyku bez dodatku konserwantów i stabilizatorów emulsji. Po przetrzymaniu na skórze troszkę wysycha i zastyga, ale łatwo ją zmyć. Skóra po użyciu jest gładka, nawilżona, pory są ładnie zamknięte, cera jest miękka i delikatna w dotyku. Maseczka jest raczej środkiem prewencyjnym niż doraźnym w walce z trądzikiem, więc nie spodziewałabym się, że pomoże w usunięciu wykwitów trądzikowych. Wydaje mi się, że może raczej służyć tonizowaniu skóry tłustej o trądzikowych skłonnościach. Moje ogólne wrażenie po tej maseczce jest pozytywne, ale raczej już więcej jej nie zamówię, bo wolę bardziej wydajną i dłużej przydatną do użycia Aqua Marinę :). 


Przejdę teraz do składu Kosmetycznej Katastrofy. Listę otwiera puder galmanowy, o którym miałam już okazję pisać przy okazji recenzji Fresh Farmacy. Jest to sproszkowany minerał, który słynie z właściwości łagodzących podrażnienia i zaczerwienienia.


Jako drugi pojawia się nam talk - mineralny środek osuszający, regulujący konsystencję, dodatek wypełniający.


Trzecim składnikiem jest wyciąg z mchu irlandzkiego. Mech irlandzki czyli chrząstnica kędzierzawa jest to gatunek glonu - konkretniej krasnorostu, znanego z dużej ilości karagenu, który zawiera karageninę, czyli specyficzny żelowaty śluz, który wpływa na konsystencję kosmetyku, czyniąc ją zwartą i nieco galaretowatą. Ponadto karagen jest naturalnym immunostymulatorem - wpływa pozytywnie na nasz układ odpornościowy.


Kolejnym składnikiem, któremu Catastrophe Cosmetic zawdzięcza swój bladofioletowy kolor, są świeże jagody czyli - po botanicznemu, borówki czarne. Jagody zawierają wiele pomocnych w pielęgnacji skóry składników - garbników - o działaniu ściągającym, kwasów owocowych - działających eksfoliacyjnie, witamin - przede wszystkim witaminy C o działaniu rozjaśniającym i antyoksydacyjnym (zapobiega powstawaniu wolnych rodników).


Następny składnik to gliceryna o właściwościach higroskopijnych, zdolna do wiązania wody i nawilżania naszej skóry.


Kolejny na liście znalazł się olej migdałowy, który ma właściwości zmiękczające i wygładzające. Ponadto wpływa na konsystencję produktu i jego łatwe rozprowadzanie.


Trzema kolejnymi składnikami są olejki eteryczne - absolut różany, olejek rumiankowy i olejek ze słodkiej pomarańczy. Absolut różany posiada właściwości antyseptyczne, przeciwzapalne oraz regenerujące, jest wskazany właściwie do każdego rodzaju skóry. Olejek rumiankowy (z rumianu rzymskiego - nie z rumianku pospolitego), ze względu na obecność bisabololu,chamazulenu oraz innych składników aktywnych ma właściwości przeciwzapalne, przeciwbakteryjne i przeciwgrzybicze, pomaga również w zwalczaniu zaczerwienień oraz objawów alergii. Olejek ze słodkiej pomarańczy jest szczególnie polecany do skóry tłustej i ma silne działanie antyseptyczne.


Ostatnie dwie pozycje na liście zajmuje znane nam perfume oraz czerwony barwnik.


Skład:
Calamine Powder, Talc, Irish Moss Infusion (Chondrus crispus), Fresh Blueberries (Vaccinium myrtillus), Glycerine, Almond Oil (Prunus dulcis), Rose Absolute (Rosa centifolia), Chamomile Oil (Anthemis nobilis), Sweet Orange Oil (Citrus dulcis), Perfume, Colour 18050.


Ogólnie rzecz biorąc mogę polecić tą maseczkę, bo skład ma naprawdę dobry, ale jeżeli macie wypróbowaną i lubianą maseczkę, to nie jest to mus. Chyba, że ktoś pragnie odmiany :). Jest to dobra maska ale nie oczekujcie spektakularnych efektów - taka na 5-tkę, ale nie na 6-tkę, a wiem, że Lusha na to stać :).






sobota, 25 grudnia 2010

Lush Flying Fox


Kosmetykiem, z którym chciałabym Was zapoznać dzisiaj jest żel do mycia Flying Fox. Strzał w dziesiątkę w moim ostatnim zamówieniu z Lusha!  Flying Fox urzekł mnie przede wszystkim swoim przecudnym zapachem, ale to nie wszystko. Jest bardzo wydajny - użyłam go już kilka razy, a ubytku prawie nie widać - a mam tylko 100-gramową buteleczkę. Opakowanie jest wygodne i nie mam problemu z wydobyciem żelu - bo słyszałam głosy, że Lushowe buteleczki są twarde i trzeba się nieźle nadusić, żeby coś wytrząsnąć - w moim przypadku, nie ma takich utrudnień :). Bardzo dobrze się pieni, więc wystarczy naprawdę niewielka ilość żelu nałożona na gąbkę i spokojnie można umyć całe ciało. Zapach długo utrzymuje się na skórze - ba! Wypełnia całą łazienkę i roznosi się na dom. Jestem zdecydowana przy następnym zamówieniu kupić dużą butlę 500g, bo niestety dotychczas żadne z mydełek z Lusha mnie nie zachwyciło - nawet połówki Honey I Washed The Kids i Porridge powędrują po Nowym Roku na allegro, bo mi nie podpasowały...


Przejdę teraz do meritum czyli do składu :)

Pierwszym składnikiem z listy jest kokoamfooctan - choć brzmi obco i bardzo chemicznie, jest związkiem pozyskiwanym z oleju kokosowego, środkiem powierzchniowo czynnym odpowiedzialnym za powstawanie piany - czyli obniża napięcie powierzchniowe, co ułatwia też usuwanie tłuszczu i brudu. Jest bardzo delikatnym składnikiem kosmetycznym, często stosowanym w kosmetykach dla dzieci i osób z wrażliwą skórą, ponieważ nie wykazuje właściwości drażniących.

Drugi na liście jest laurylosiarczan sodu, czyli słynny SLS, którego najchętniej nie widzielibyśmy w kosmetykach, o czym wspominałam już w poprzednich postach, ponieważ ma potencjał drazniący. Również - tak jak kokoamfooctan, jest środkiem powierzchniowo czynnym, dającym kosmetykowi właściwości pianotwórcze oraz umozliwiającym mycie.

Kolejne trzy pozycje na liście zajmują trzy rodzaje miodu - węgierski, grecki i angielski. Czym się różnią? Na pierwszy rzut oka prawdopodobnie niczym, ale jednak różnica istnieje. Polega ona na tym, że w tych trzech krajach pszczoły mają dostęp do różnego rodzaju roślinności i w związku z tym każdy z tych miodów ma prawdopodobnie wyróżniające go charakterystyczne właściwości zapachowe, smakowe i pielęgnacyjne - miód węgierski będzie zapewne miodem akacjowym, grecki - tymiankowy, angielski - lipowy lub spadziowy. Mogę się tu mylić, bo bazuję na swoich domysłach, a moja wiedza z zakresu bartnictwa jest raczej marna :D, ale biorąc to na intuicję, myślę, że jakaś racja tutaj jest. Bo po co w innym wypadku Lush wkładałby do jednego produktu trzy rodzaje miodu, które niczym by się nie różniły, prawda? O zbawczych dla skóry właściwościach miodu pisałam w poprzednim poście przy Honey Bee, ale jako, że we Flying Fox, jest najwazniejszym składnikiem, pozwolę sobie przypomnieć, że działa nawilżająco, regenerująco, uelastyczniająco, łagodząco, zmiękczająco oraz przeciwbakteryjnie. No i nadaje charakterystyczny słodki zapach, ale nie taki mdławy, jaki czasami uderza w nozdrza po otwarciu słoja z miodem - tego zapachu akurat nie lubię i uważam za nieprzyjemny, raczej delikatną nutę słodyczy, w której przyjemnie się zanurzyć.

Nastepne miejsce, zaraz po mieszance wonnej pod nazwą Perfume, zajmuje absolut jaśminowy. Zapach jaśminu jest dobrze wyczuwalny w Latającym Lisku i otula nas zmysłowo w kąpieli, aż się nie chce wychodzić. Połączony ze słodkim zapachem miodu - po prostu bajka. 

Kolejnymi składnikami, które dopełniają tą urzekającą zapachową mieszankę, są olejek z ylang ylang, olejek cyprysowy oraz olejek palmaroza. Olejek z ylang ylang działa rozluźniająco, koi napięcie i uwalnia od stresu, olejek cyprysowy łagodzi napięcia, pomaga na bezsenność, natomiast olejek palmaroza, pozyskiwany z palczatki imbirowej (która należy do tej samej rodziny co popularna trawa cytrynowa - czyli palczatka cytrynowa), ma zapach podobny do olejku różanego i działa kojąco na stres i wyczerpanie, ponadto pobudza regenerację komórek skóry i działa nawilżająco.

Niestety znalazła się też kolejna czarna owca - glikol propylenowy, który może działać drażniąco na skórę osób szczególnie wrażliwych. Glikol propylenowy to środek silnie higroskopijny, który jest doskonałym rozpuszczalnikiem wielu czynnych substancji. Zaliczany jest ponadto do tzw. promotorów przejścia przezskórnego czyli związków, które zmieniają strukturę warstwy rogowej naskórka (czyli tej najbardziej powierzchownej), a tym samym zwiększających jej przepuszczalność, dla składników czynnych kosmetyku.

Kolejnym składnikiem jest alkohol benzylowy, który imituje zapach jaśminu - dodany po to by podkreślić nutę zapachową jaśminu w żelu. Niestety ma także niewielki potencjał drażniący u osób wrażliwych - ja na szczęście nie muszę się tym martwić i mogę sobie spokojnie używać Liska :D. W tym samym celu - uwydatnienia nut zapachowych, do składu dodano geraniol - o zapachu pelargonii (też może draznić wrażliwców), limonen - o którym już wspominałam w kilku postach - zapach cytrusowy, oraz linalool - także wspominany - o zapachu konwalii. Wszystkie te składniki znajdują się w naturalnych olejkach eterycznych z różnych surowców.

Na koniec niestety twórcy kosmetyku zasmucili mnie wielce - bo skład zamyka metylparaben. Znalazł się on tu nie bez powodu - Flying Fox ma dość długi termin ważności, więc bez konserwantów by się nie obyło (nawet pomimo faktu, że miód się nie psuje). Uspokaja mnie trochę fakt, że jest on na samym końcu składu, czyli jego ilość jest minimalna w stosunku do ilości pozostałych składników.



Skład: Cocoamphoacetate, Sodium Laureth Sulfate, Hungarian Honey, Greek Honey, English Honey, Perfume, Jasmine Absolute (Jasminum grandiflorum), Ylang Ylang Oil (Cananga odorata), Cypress Oil (Cupressus sempervirens), Palmarosa Oil (Cymbopogon martinii), Propylene Glycol, *Benzyl Alcohol, *Geraniol, *Limonene, *Linalool, Methylparaben







Przypomina mi ciepłe wieczory w Grecji, kiedy słodki zapach plumerii i słonawy ciepły wiatr od morza uderzał do głowy... Dokładnie z zapachem tych kwiatów - plumerii białej, kojarzy mi się Flying Fox. Przywołuje najlepsze wspomnienia, najpiękniejsze, najbardziej radosne i beztroskie momenty mojego życia, czyli czas spędzony na Rodos. 

Pomimo tego, że Flying Fox ma kilka substancji, których najchętniej nie widziałabym w składzie, to na pewno skuszę się na niego jeszcze niejeden raz, bo zapach ma fenomenalny i zakochałam się w nim od pierwszego użycia. Planuję zakup największej butli i nawet paraben mi tu niestraszny! Polecam i ostrzegam - łatwo się w nim zakochać!



http://farm1.static.flickr.com

http://www.greece-vacation.co.uk

http://farm4.static.flickr.com

http://www.whitepalace.gr


czwartek, 23 grudnia 2010

Lush Ballistic - Keep It Fluffy Purple, Honey Bee, Vanilla Fountain

Troszkę mnie nie było, ale niestety - taka uroda przedświątecznego czasu w moim domu, że robimy generalne sprzątanie i wywracamy dom do góry nogami, a to trochę czasu zajmuje i sprawia, że wpadam w łóżko, twarz w poduchę i "Dajcie mi wszyscy święty spokój" jak powiedział pan Dulski. No ale jestem i to z recenzją trzech produktów z tej samej dziedziny i firmy - kule do kąpieli tzw. "ballistic" z firmy LUSH.


Na wstępie muszę rzec ze smutkiem, że zawiodłam się na nich. Może sobie wyobrażałam za wiele, no ale summa summarum jestem niezadowolona i wiem, że już więcej nie kupię.


Wypróbowałam 3 kule do kąpieli o wdzięcznych nazwach Keep It Fluffy Purple, Honey Bee oraz Vanilla Fountain - wybrałam właśnie te, ponieważ najbardziej odpowiadały mi zapachowo z opisu ze strony LUSHA. W analize porównawczej nie wyłoniłam swojego "faworyta" (bo ciężko wybrać faworyta wśród produktów, które ogólnie mi nie podpasowały). Podzieliłam jednak porównanie na kategorie, w których jedne spisały się gorzej, a inne lepiej. 


I tak oto, pierwszą kategorią oceny był ZAPACH. Muszę tu zaznaczyć, że niestety żadna z kul nie pachniała tak jak sobie to wyobrażałam po opisach i składach, które przeanalizowałam przed zakupem. Jednak nie było z tym zapachem tak źle. Najbardziej spodobał mi się Vanilla Fountain, chociaż wanilii to ja tam nie czuję, raczej taki średnio identyfikowalny zapach kwiatowo-słodki. Drugie miejsce - Keep It Fluffy Purple - całkiem niezły jaśminowato-słodki (nawet się zastanawiam, czy te dwie kule nie zasługują na miejsce ex aequo). Na trzecim miejscu Honey Bee, który pachniał słodkawo ale i bardzo krótko...


Druga kategoria oceny to WYDAJNOŚĆ i tutaj żaden się nie spisał, ponieważ - pomimo, że wcześniej sobie podzieliłam na połowy, to i tak, nie widząc oczekiwanych efektów kolorystycznych i zapachowych o odpowiedniej intensywności, wrzucałam w końcu całość na jedną kąpiel. Honey Bee było największe (200g) i ono najbardziej mnie rozczarowało, bo liczyłam na to, że wystarczy na chociaż dwie kąpiele, ale niestety... Poszło w całości.


Trzecia kategoria to DZIAŁANIE NA SKÓRĘ i tutaj pierwsze miejsce wędruje do Honey Bee - byłam zaskoczona, bo woda zrobiła się aksamitna, bardzo przyjemna, nie wiem czy jej właściwości pielęgnacyjne jakiekolwiek zaistniały, ale muszę przyznać, że dała uczucie miękkości i było to miłe zaskoczenie. Dwie pozostałe kule - Vanilla Fountain i Keep It Fluffy - nie odczułam żadnej różnicy w wodzie ani na skórze.


Ostatnia kategoria to KOLOR - no i tutaj na pierwszym miejscu Keep It Fluffy Purple. Chociaż intensywność fioletu w wodzie była hmm... znikoma, to jednak wolę ten fiolet niż siuśkowo-żółtą wodę z Honey Bee i Vanilla Fountain :D.


Przejdźmy teraz do analizy tego co w środku. Ponieważ są to bardzo podobne produkty, mają wiele wspólnych składników. Także z tego powodu postanowiłam umieścić wszystkie trzy w jednej recenzji.


Zatem zaczynajmy. Soda oczyszczona - na pierwszym miejscu w składzie, ponieważ to właśnie ona odpowiedzialna jest za efekt "bąbelkowania" w kulach musujących (to samo dotyczy soli, kulek i tabletek do kąpieli), ponadto zmiękcza twardą wodę, ale użyta w nadmiarze może wysuszać skórę.


Na drugim miejscu wszystkie trzy produkty mają również ten sam składnik - kwas cytrynowy. Jest on regulatorem pH oraz wzmaga "musowanie".


Kolejne składniki już się różnią w poszczególnych produktach, ale często powtarzają, tak jak na przykład mamy tu tajemniczą mieszankę olejków eterycznych pod wspólną nazwą Perfume.


Wszystkie trzy produkty mają dużo wyciągów roślinnych - głównie w postaci olejków eterycznych o różnych właściwościach aromaterapeutycznych.


Keep It Fluffy zawiera olejki - waniliowy (w postaci absolutu), absolut jaśminowy, ylang ylang i trawy cytrynowej. Olejek waniliowy budzi uczucie relaksu, uspokojenia, przytulności i dobrego samopoczucia, poleca się go w stanach bezsenności, depresji, stresu, napięcia i nerwowości. Zapach jaśminu posiada właściwości uspokajające i rozluźniające napięcie mięśni. Ylang ylang zalecany jest w stanach napięcia nerwowego, przy obniżonym nastroju, bezsenności. Olejek trawy cytrynowej (nie mam pewności czy nazwa olejek lemongrasowy nie dotyczy tylko olejku z palczatki pogiętej, a tutaj mowa o innym gatunku, więc wolę pisać w ten sposób) otrzymywany z palczatki cytrynowej Odświeża i odstresowuje, ma też działanie lekko uspokajające. Połączenie tych olejków sprawia więc, że po Keep It Fluffy zdecydowanie powinno ogarnąć nas odprężenie i senność.
Keep It Fluffy zawiera ponadto dietanoloamid, opisany przy recenzji Sugar Babe, dwutlenek tytanu - tutaj jako biały pigment, cytral - naturalny aldehyd o zapachu cytrynowym, występujący w olejkach o zapachach cytrusowych, kumarynę - związek organiczny o zapachu świeżego siana, hydroksycytronellal - naturalnie występujący w olejkach eterycznych o zapachach cytrusowych oraz olejku ylang ylang i sandałowym oraz dwa barwniki - czerwony i niebieski, które razem tworzą fiolet (chociaż mało go, oj mało...)


Honey Bee zawiera ekstrakt z aloesu oraz żel aloesowy - stawiam na to, że to właśnie im zawdzięczałam przyjemne wrażenie "miękkiej, aksamitnej" wody. Aloes ma działanie nawilżające, łagodzące i regenerujące skórę. Ponadto wysoko w składzie znajdziemy miód, który zapewne też wpływa na "konsystencję" wody. Miód jest świetnym składnikiem kosmetycznym - jakie ma działanie? Wypadałoby właściwie zapytać jakiego nie ma :). Napiszę więc pokrótce, że działa nawilżająco, regenerująco, uelastyczniająco, łagodząco, zmiękczająco, a jego przeciwbakteryjne działanie jest wykorzystywane nawet w walce z trądzikiem i próchnicą :D. Jeśli chodzi o olejki eteryczne, w Honey Bee znajdziemy olejek ze słodkiej pomarańczy, olejek bergamotowy oraz ekstrakt z gardenii. Olejek z pomarańczy ma działanie uspokajające, łagodzące nadmierną nerwowość, pomaga myśleć pozytywnie w stresie, bezsenności i depresji. Zapach bergamotki - również rodzaju pomarańczy, działa przeciwlękowo, łagodzi stany niepokoju. Muszę dodać, że olejek bergamotowy jest bardzo silnym środkiem fototoksycznym (zawiera 5-metoksypsoralen) i jego zastosowanie na skórę poddaną promieniowaniu UV (czyli wystawieniu się na słoneczko) spowoduje pojawienie się przebarwień na skórze, a nawet zmian typu Berloque Dermatitis (dermatologia to mój konik :D) jeżeli olejek bergamotowy wchodzi w skład naszych perfum czy innych preparatów kosmetycznych, po których użyciu wystawimy się na słońce. Kolejny składnik czyli ekstrakt z gardenii jest ceniony za swoje właściwości wygładzające skórę. Ponadto dodatkowym składnikiem zapachowym jest limonen, o zapachu cytrynowym.


W składzie Vanilla Fountain znajdziemy olejek sandałowy (wieje sandałem :D :D :D), absolut jaśminowy, absolut bobu tonka, ekstrakt z gardenii. Ze środka wystaje też kawałek laski wanilii - ale mój jakoś marnie pachniał... Prawie wcale... Jest tu tez obecny hydroksycytronellal i kumaryna - tak jak w Keep It Fluffy. Olejek sandałowy stosowany jest w bezsenności, stanach lękowych, napięciu nerwowym jako środek uspokajający. Jaśmin znamy już z Keep It Fluffy, a gardenię z Honey Bee. Novum jest za to bób tonka, zwany też fasolą tonka, który rośnie na drzewach gatunku Dipteryx odorata w Ameryce Południowej i jest cennym składnikiem perfumiarskim. Ma zapach waniliowo-rumowy z nutą migdałów lub karmelu, a także wyczuwalną wonią skóry lub tytoniu. W składzie Waniliowej Fontanny mamy też żółty pigment, który nadaje wodzie kolor siuśkowy :D.


Z wszystkich trzech, najbardziej naturalny skład ma Honey Bee i ten też właściwie najbardziej przypadł mi do gustu pod względem zadziałania na jakość wody, która była bardzo aksamitna w dotyku i miła dla skóry.


Składy ze strony LUSHa:
Keep It Fluffy 
Sodium Bicarbonate, Citric Acid, Perfume, Cocamide DEA, Vanilla Absolute (Vanilla planifolia), Jasmine Absolute (Jasminum grandiflorum), Ylang Ylang Oil (Cananga odorata), Lemongrass Oil (Cymbopogon citratus), Titanium Dioxide, *Citral, *Coumarin, Hydroxycitronellal, Colour 17200, Colour 42090}


Honey Bee 
VEGETARIAN, Sodium Bicarbonate, Citric Acid, Rhassoul Mud, Honey, Perfume, Aloe Vera Extract (Aloe barbadensis), Organic Aloe Vera Gel (Aloe barbadensis), Sweet Wild Orange Oil (Citrus sinensis), Bergamot Oil (Citrus Aurantium bergamia), Gardenia Extract (Gardenia jasminoides), *Limonene


Vanilla Fountain
Sodium Bicarbonate, Citric Acid, Perfume, Sandalwood Oil (Fusanus spicatus), Vanilla Absolute (Vanilla planifolia), Jasmine Absolute (Jasminum grandiflorum), Tonka Absolute (Dipteryx odorata), Hydroxycitronellal, *Coumarin, Gardenia Extract (Gardenia jasminoides), Colour 45350, Vanilla Pod (Vanilla planifolia) 


KEEP IT FLUFFY









HONEY BEE





VANILLA FOUNTAIN






sobota, 18 grudnia 2010

Lush Dark Angels Cleanser

Co my tu dziś mamy? Kolejnego mojego Lushowego faworyta - nie wiem czy zamienię go na inny, chociaż mam zamiar spróbować jeszcze jednego Lushowego peelingu do twarzy. Dark Angels na tą chwilę bije wszystkie znane mi dotychczas peelingi na głowę. Bo tak właściwie nie jest tylko peelingiem mechanicznym - wyjaśni nam to dokładniej jego skład, ale już na wstępie powiem, że nie jest to jedynie kupka peelingujących drobinek, a cała kopalnia superskładników robiących cuda na buzi.

Dlaczego go lubię? Bo chyba wszystko mi w nim pasuje, więc zacznę od plusów. Jest szalenie wydajny, niestety nie udało mi się ukończyć całego opakowania 100g przed upływem terminu ważności, czyli 3 miesięcy od czasu wyprodukowania. Uważam, że jeśli macie taką możliwość to warto brać go z kimś na pół. Druga zaleta - dla mnie, choć wiem, że to subiektywne odczucie, ma bardzo przyjemny zapach, części osób nie przypada do gustu, ja mam szczęście być w grupie tych, którym bardzo odpowiada. Przypomina mi zapach herbaty Earl Grey z dużą ilością kwiatów bergamotki. Bardzo dobre właściwości peelingu mechanicznego, drobinki nie za duże, nie za małe - takie w sam raz. Od razu ostrzegam - używać należy zgodnie z tym co pisze nam Lush na jego opakowaniu, czyli maksymalnie 1-2 razy w tygodniu, bo to prawdziwy hardkorowy zdzierak (w związku z tym nie polecałabym go osobom z cerą naczynkową lub bardzo wrażliwą). Nawet słynny efekt górnika mi się podoba, widzę gdzie nałożyłam a gdzie nie i to baaardzo dokładnie :D. Całkiem ciekawy! Mój pies przede mną uciekał i szczekał jak wyszłam z łazienki usmarowana Aniołkiem :D. Podoba mi się także fakt, że sama mogę modyfikować konsystencję preparatu - nakładam grudkę na zagłębienie dłoni, do tego kilka kropel wody i mam fajną pastę, która dobrze się nakłada na buzię. No i efekt - pozostawia skórę super świeżą, ściągniętą, oczyszczoną, wręcz "piszczącą" z czystości.

Czy ma minusy? Malusieńkie - dość krótki termin ważności (3 miesiące) - bo w składzie brak konserwantów - czyli jedno woleć - albo długoterminowy kosmetyk napakowany konserwantami, albo krótkoterminowy, ale jak najbardziej naturalny. Ja wybieram to drugie. Uważam, że nic nie stoi na przeszkodzie by część kosmetyku po prostu sobie zamrozić na później, a używać tylko części, bo substancje obecne w składzie nie są wrażliwe na niskie temperatury, a zamrożenie zapobiegnie procesom, które powodują psucie się kosmetyku oraz namnażanie drobnoustrojów. Po upływie terminu ważności można też po prostu wykorzystać go do peelingu ciała :). Jeszcze taki maciupenieczki (fajne słowo :D) minusik - jak wlezie między włoski brwi, to ciężko go domyć, ale mam wrażenie, że mam ciemniejsze, lepiej zarysowane brewki po jego użyciu więc właściwie to trochę na plus ten minus ;).

Na pewno jeszcze będę się w niego zaopatrywać, bo po prostu pokochałam go miłością od pierwszego użycia. Za co jeszcze go tak uwielbiam? Za skład oczywiście! Przyjrzyjmy mu się bliżej.

Pierwsze miejsce w składzie zajmuje glinka Rhassoul (lub jak kto woli - błoto ;) ). Spotkałam się również z nazwą Ghassoul. Jest to naturalna glinka pozyskiwana w Maroku i używana w kosmetyce północnoafrykańskiej a także bliskowschodniej już od wieków. Ma właściwości myjące i odtłuszczające, co zawdzięcza silnym właściwościom wymiennym kationów. Glinka ta absorbuje, czyli wychwytuje, zanieczyszczenia z naszej skóry, czyniąc ją czystą i świeżą.

Kolejny składnik to zimnotłoczony organiczny olej z awokado, jeden z najbardziej cenionych olejów w kosmetyce, ze względu na zawartość sporej grupy witamin, między innymi ważnych dla skóry - A i E oraz nienasyconych kwasów tłuszczowych, niezbędnych do prawidłowej budowy struktur lipidowych w komórkach skóry, a także na różnych poziomach biosyntezy składników koniecznych do prawidłowej budowy oraz fizjologii skóry. Nienasycone kwasy tłuszczowe wpływają na odżywienie skóry, przeciwdziałają stanom alergicznym skóry, hamują parowanie wody ze skóry (powstrzymują transepidermalną utratę wody - TEWL). Olej z awokado zawiera ponadto skwalen posiadający właściwości przeciwzapalne i przeciwgrzybicze. Jest też doceniany jako składnik kosmetyków pomocnych w walce z łuszczycą i egzemą.

Następny składnik to gliceryna opisana w poście o mydle Rock Star, o właściwościach silnie higroskopijnych, czyli dużej zdolności wiązania wody, a zatem nawilżania skóry. Tak jak w przypadku Rock Star, tutaj jak najbardziej do pochwalenia za jej obecność w składzie, bo kosmetyk nakładamy rozrobiony z wodą, więc zapewniamy skórze jej dostatek i nie doprowadzimy do tego, że gliceryna zamiast wodę związać w naszych komórkach i nawilżyć je, to wyciągnie ją ze skóry i wręcz przeciwnie - przesuszy. Jeśli zbyt mało klarownie to wyjaśniłam, to zapraszam do posta o Rock Star :).

Na liście pojawia się wreszcie sprawca górniczego looku, jaki funduje nam Dark Angels, czyli sproszkowany węgiel drzewny. Jemu też zawdzięczamy właściwości złuszczające, jakie kosmetyk posiada, bo drobinki sproszkowanego węgla świetnie się spisują w roli drobnego peelingu.

Kolejny składnik peelingujący to czarny cukier - tak czarny, nie brązowy, to nie pomyłka. Czarny cukier jest składnikiem kulinarnym popularnym w Azji, zwłaszcza na Tajwanie. Z wyglądu rzeczywiście przypomina cukier brązowy, ale zawiera jeszcze więcej dodatkowych składników mineralnych oraz melasy. W przeciwieństwie do cukru przetworzonego, nie rozpuszcza się aż tak łatwo, dlatego musi być dość mocno sproszkowany w kosmetyku. W Dark Angels jest użyty w formie drobinek - tworzy gruboziarnisty peeling, który mechanicznie złuszcza martwy naskórek.

Jedyny składnik "negatywny" w Dark Angels, to lauroilosarkozynian sodu, czyli tenzyd jonowy - substancja powierzchniowo czynna - spieniająca, ułatwiająca zwilżanie oraz poprawiająca przenikanie składników przez skórę. Znajduje się w czwartej grupie składników kosmetycznych - opisanych jako składniki umiarkowanego ryzyka, jego użycie w kosmetyku jest zatem ograniczone stężeniowo. Nie ma się jednak czego bać - choć może brzmi obco, nie zrobi nam więcej krzywdy niż popularne w ogromnej ilości kosmetyków SLS itp.

Kolejna na liście mieszanka pod nazwą perfume, odpowiadająca zapewne poniekąd za wyczuwaną przeze mnie bergamotkę, bo w składzie jako takim jej nie ma. Natomiast zaraz następnym składnikiem jest linalol, obecny w naturalnych olejkach eterycznych alkohol, nadający zapach konwaliowy.

Kolejny składnik to olejek z drzewa sandałowego, czyli jedno z najstarszych "pachnideł" znanych kosmetyce. Ma bardzo korzystne działanie na skórę, łagodzi wiele dolegliwości skórnych, ma właściwości antyseptyczne i ściągające, działa kojąco, łagodzi swędzenie oraz zapobiega namnażaniu się bakterii, które często stoją za pojawianiem się wykwitów trądzikowych na skórze.

Ostatnim składnikiem na liście jest olejek z drzewa różanego, który wbrew pozorom nie posiada zapachu róży. Drzewo różane rośnie naturalnie w Brazylii i niestety jest to gatunek zagrożony, ponieważ jego naturalne "zasoby" mocno uszczupliło właśnie wycinanie na potrzeby wytwórstwa olejku eterycznego. Właściwym surowcem, z którego tłoczy się olejek jest tu czerwono-żółte drewno o charakterystycznej woni. Olejek drzewka różanego wykazuje działanie regenerujące, sprzyja gojeniu i odbudowie nowych komórek skóry, działa antyseptycznie, antybakteryjnie, łagodząco oraz regulująco.

Skład: Rhassoul Mud, Organic Cold-Pressed Avocado Oil (Persea gratissima), Glycerine, Powdered Charcoal, Black Sugar, Sodium Lauroyl Sarcosinate, Perfume, *Linalool, Sandalwood Oil (Santalum austro-caledonicum vieill and Fusanus spicatus), Rosewood Oil (Aniba rosaeodora)


Po analizie składu, jestem nawet jeszcze bardziej zachwycona Dark Angels niż przed. W tej chwili jest składowo moim faworytem, numerem jeden i kosmetykiem na medal wśród kosmetyków, których receptura składa się z więcej niż jednego czy dwóch składników. Co tu dużo mówić. Po prostu jest super i polecam Czarnego Aniołka wszystkim, którzy borykają się z cerą tłustą lub mieszaną.



czwartek, 16 grudnia 2010

Art Deco - baza pod cienie do powiek

Hmm... od czego by tu zacząć... Może od tego, że jakiś czas temu (dość dawno) zostałam obdarowana dość sporą paletą cieni do powiek. Z początku radocha - bo nowe, kolorowe, super! Niestety jakość cieni pozostawiała sporo do życzenia... Osypywały się, nie trzymały zbyt dobrze na powiekach, pomyślałam - tani bubel, i odłożyłam na półkę. Przy przedświątecznym sprzątaniu, które uskuteczniam w domu od kilku tygodni wpadły mi w ręce, ale wiedząc, że raczej mnie zawiodą, specjalnie nie zwróciłam na nie uwagi. Jednakże już od jakiegoś czasu szukałam jakiejś fajnej palety z cieniami, z różnorodnymi kolorami i w miarę dobrej jakości. Niestety ceny wymarzonych palet zaczynały się sporo ponad moimi aktualnymi możliwościami finansowymi. Rzuciłam okiem na posiadaną paletę i pomyślałam sobie, że kurczę, takie fajne kolorki, w sumie nieźle napigmentowane, tylko nie chcą się trzymać na powiece. I wtedy mnie olśniło - a może by tak baza do cieni?


Nauczona doświadczeniem, że nie można się łasić na tanie produkty, bo zwykle niestety jakość odpowiada cenie (chociaż są i takie, które przy niskiej cenie mają dobrą jakość - taka mała dygresja, temat poruszę przy jednym z kolejnych postów, który mam w planie), postanowiłam najpierw skonsultować swój wybór z rankingiem Kosmetyków Wszech Czasów na Wizażu. Na pierwszym miejscu plasuje się baza Urban Decay, na drugim Lumene, a na trzecim baza Art Deco, którą też najwięcej osób uznało za swój hit. Sprawdziłam zatem na allegro dostępność tychże baz - Urban Decay - zdecydowanie dla mnie za droga zabawka, tym bardziej, że czytałam na jednym z obserwowanych przeze mnie blogów o tutaj, że nie jest aż takim niesamowicie szałowym must-havem, Lumene - marnie z dostępnością - jedna aukcja, bez zdjęć real photo, jakoś w ogóle nie przekonała mnie do siebie, padło zatem na Art Deco. W sumie z wysyłką zapłaciłam około 40zł.


Zacznę od opakowania - 5ml czarny słoiczek - urocze, ale średnio praktyczne, zwłaszcza przy długich paznokciach, ja wygrzebuję troszkę szpatułką i z niej nabieram na palucha i rozprowadzam na powiece. Nie stosuję pędzelka, ponieważ tak jak w przypadku podkładów, bazę dobrze najpierw doprowadzić do temperatury ciała, przed nałożeniem na powiekę, wtedy lepiej zachowa się na skórze. Kolor cielisty, zapach - całkiem przyjemny, przypomina mi męskie perfumy. Czytałam, że niektórych drażni - dla mnie jest neutralny, zupełnie mi nie przeszkadza. Sympatycznie rozprowadza się na powiece. A co z głównym celem? Dla mnie bomba!


Oczywiście postanowiłam wypróbować bazę Art Deco na cieniach z paletki, której nie chciałam używać, taki test czy rzeczywiście się sprawdza. I co? I super! Świetnie wydobywa, pogłębia kolor cieni, sama ma jakby takie bardzo, bardzo delikatne, połyskliwe drobineczki - rozświetla skórę, dodaje takiego świeżego blasku. Cienie rzeczywiście nie osypują mi się na policzki, zostają na miejscu. Nie zauważyłam żadnego rolowania, zbijania, grudkowania się cieni. Ponadto wydaje mi się, że zrobiły się bardziej odporne na zmywanie (miałam problem ze zmyciem swatchy z dłoni samą wodą - a wcześniej schodziły ot tak po prostu po przetarciu, teraz musiałam użyć mleczka do demakijażu). Co prawda nie miałam jeszcze okazji "przetańczyć całej nocy" w cieniach w duecie z tą bazą, ale jestem dobrej myśli :). Nie będę szukać dziury w całym, bo baza spełnia moje oczekiwania :).


A co w składzie? Ojoj chemikalia :D.  Na pierwszym miejscu izoparafina czyli pochodna węglowodorowa, która jest podłożem kosmetyku - czyli nośnikiem tłustym, w którym zawieszone są pozostałe składniki.


Następnie talk mineralny środek osuszający, regulujący konsystencję, dodatek wypełniający.


Kolejny na liście - wosk parafinowy, znowu pochodna olejów mineralnych (oleje mineralne ogólnie rzecz biorąc są substancjami oleistymi pochodzącymi z różnych etapów procesu rafinacji i przetwarzania ropy naftowej), zmniejsza lepkość, stabilizuje emulsję, wpływa na konsystencję i właściwości sensoryczne kosmetyku.


Następnym składnikiem jest mika czyli minerał bardzo drobno sproszkowany dający drobinki odbijające światło, o których pisałam - zawdzięczamy jej właściwości rozświetlające. Bardzo popularny składnik kosmetyków.


Kolejny składnik brzmi bardzo chemicznie - PVP/Kopolimer heksadecenowy - jest to bezpieczny środek nawilżający. Stosowany na przykład w filtrach przeciwsłonecznych, a także preparatach dla dzieci.


Następny składnik to polietylen, czyli modyfikator reologii, czyli plastyczności, płynności kosmetyku, tutaj zapewne użyty w formie niskocząsteczkowej, dzięki czemu tworzy na powierzchni skóry specyficzną warstwę - film ograniczający utratę wody z powierzchni skóry, a także zmiękczający i poprawiający przyczepność.


Kolejnym składnikiem jest octan tokoferylu, czyli organiczny środek antyoksydacyjny, zapobiega procesom utleniania kosmetyku, zmianom jego barwy, zapachu i właściwości. Jako antyoksydant działa również pozytywnie na naszą skórę - zapobiega procesom starzenia, ma także zdolność wbudowywania się w struktury komórkowe i wzmacnia barierę Reina - czyli barierę warstwy rogowej naskórka, która chroni naszą skórę, a patrząc cholistycznie - cały organizm. Zapobiega ona podrażnieniom, utrudnia wnikanie drobnoustrojów, a także ogranicza TEWL - transepidermalną utratę wody czyli "wysychanie" naszej skóry od wewnątrz.


Następny składnik to bisabolol, naturalnie występujący w olejku eterycznym z rumianku alkohol, o działaniu antyseptycznym, łagodzącym, również przeciwzapalnym - częsty składnik kosmetyków.


Na kolejnym miejscu tajemnicza mieszanka parfum, odpowiadająca za "męski" zapach bazy.


Niestety, na liście składników znalazł się też paskudny składnik jakim jest propylparaben - konserwant, który niestety często jest sprawcą wykwitów alergicznych i tym podobnych "przyjemności", zwłaszcza wrażliwe skóry powinny go unikać. Jest to ponadto jeden z najlepiej przebadanych składników kosmetyków wśród składników INCI, jego stężenie nie może przekraczać określonej wartości - taka ciekawostka. Nie powinien zrobić nam krzywdy, ale tak jak napisałam, osoby z AZS, skłonnością do alergii i podatnością na alergizowanie - powinny z rozwagą podchodzić do kosmetyków zawierających parabeny. Jego działanie polega na zapobieganiu i uniemożliwianiu rozwoju drobnoustrojów w kosmetyku podczas jego przechowywania.


Następny składnik to triclosan, działanie takie samo jak propylparaben, również dozwolony w ograniczonych stężeniach w kosmetykach. Często obecny w kosmetykach przeciwtrądzikowych, bo zapobiega rozwojowi drobnoustrojów, które często bywają podstawą etiopatogenezy trądziku. Znaczy się podstawą powstawania. Za "mundra" się zrobiłam po tych studiach :D:D:D.


Kolejny składnik - glikol propylenowy - w poście o Fresh Farmacy pisałam na jego temat więcej. Jest to humektant, substancja hydrofilowa, nawilżająca skórę, działa konserwująco poprzez zapobieganie krystalizacji kosmetyków dzięki wiązaniu wody. Przypomnę tylko - może podrażniać, ale nie dajmy się zwariować, bo jest w bardzo wielu kosmetykach.


A cóż to to kolejne jest? Bht czyli butylowany hydroksytoluen, substancja konserwująca, może wywoływać wysypkę, pokrzywkę, objawy alergii u osób nadwrażliwych.


Następnym składnikiem jest palmitynian askorbylu stabilna pochodna witaminy C. Przeciwutleniacz zapobiegający psuciu się kosmetyku, a także... starzeniu się naszej skóry, degradacji kolagenu i elastyny.


Następnie mamy na liście kwas cytrynowy w kosmetyku jest naturalnego pochodzenia regulatorem pH.


Kolejny składnik to distearynian glicerylu - czyli  składnik emulsyfikujący, stabilizujący, zmiękczający, przyciągający wodę. Poprawia także optycznie wygląd skóry. Niestety może podrażnić skórę i wywołać wyprysk u osób wrażliwych.


Ostatnie cztery składniki to mineralne barwniki - trzy tlenki żelaza oraz dwutlenek tytanu - mineralny, przeciwsłoneczny filtr fizyczny oraz substancja bieląca - wszystkie razem nadają bazie cielistą barwę.


Skład: c11-13 isopraffin, talc, cera microcristallina (microcrystalline wax), mica, pvp/hexadecene copolymer (vp/hexadecene copolymer), polyethylene, tocopheryl acetate, bisabolol, parfum (fragrance), propylparaben, triclosan, propylene glycol, bht, ascorbyl palmitate, citric acid, glyceryl distearate, ci 77491 (iron oxides), ci 77492 (iron oxides), ci 77499 (iron oxides), ci 77891 (titanium dioxide) 


Uff! Udało się przebrnąć przez tą lekcję chemii? Mam nadzieję, że tak. 


Podsumowując - dużo konserwantów w tym małym cudeńku. Zarówno naturalnych jak i tych syntetycznych. Dobrych i złych. Nie powstrzyma mnie to co prawda od używania, bo w końcu nie stosuje się tego rodzaju kosmetyków aż tak dużo i na malutką powierzchnię ciała, ale składu po prostu nie mogę pochwalić. Niestety taki urok baz do cieni do powiek - w związku z tym, że mało się ich zużywa, muszą być jak najdłużej do użytku przydatne, żeby konsument chciał kupić ponownie, żeby się nie zepsuło, nie zaczęło brzydko pachnieć itepe. Prawdopodobnie wszystkie inne bazy pod cienie mają równie chemiczny skład...  Chyba, że wystarcza nam gliceryna rozrobiona z wodą jako baza pod cienie... Dla mnie jej skuteczność jest jednak znikoma i zdecydowanie nawet nie ma co porównywać z bazą Art Deco. No i wychodzę z założenia, że co nas nie zabije to nas wzmocni :D :D :D. Wybór zawsze pozostaje w rękach kosumenta :).


Na zdjęciach mój egzemplarz bazy oraz swatche cieni do powiek - z bazą i bez niej:








górny rząd - cień z bazą, dolny rząd - cień bez bazy (lampa błyskowa)


górny rząd - cień z bazą, dolny rząd - cień bez bazy (bez lampy, światło sztuczne)




Regulacja brwi woskiem

do bardziej aktualnego posta na temat regulacji brwi zapraszam tutaj

--->




Na dzisiaj przygotowałam sobie temat regulacji brwi, czynności, za którą nie przepadam, najchętniej omijałabym szerokim łukiem... Chciałabym mieć piękne, regularnie rosnące brwi jak u hindusek - no ale nie mam. Cóż poradzę.

Wypróbowałam kilka metod regulacji i wreszcie mam faworyta, którego od jakiegoś czasu się trzymam.

Wybraną przeze mnie i sprawdzoną już kilkakrotnie metodą jest depilacja woskiem na gorąco. Da się to zrobić samemu - wymaga to jedynie odrobiny wprawy, ale metoda jest superszybka, wszystkie włoski są usunięte, co więcej mniej ich odrasta. Opiszę moją metodę krok po kroku.

Zacznę od tego, że posiadam odpowiedni sprzęt do podgrzewania wosku, ale nie jest to konieczne, wosk można kupić w drogerii lub hurtowni kosmetycznej i podgrzewać go po prostu w łaźni wodnej (garnku z wodą :) ). Mój podgrzewacz jest z firmy Hive i mogę go polecić, używam go od kilku lat i nic się z nim nie dzieje. Aktualnie mam wosk przelany bezpośrednio do urządzenia, ale kiedyś trzymałam puszkę z woskiem w uchwycie i też było dobrze.



O czym trzeba pamiętać - wosk, którego chcemy użyć do depilacji brwi (także do wąsika) powinien być woskiem miodowym. Na rynku są również woski żywiczne - ale te polecam raczej do depilacji nóg, pach czy bikini, do włosów twardych i miejsc mniej wrażliwych (bikini oczywiście wrażliwe, ale grubsze włosy łatwiej wyrywa się woskiem żywicznym). Druga rzecz - przed nałożeniem na okolice oka, koniecznie sprawdzić najpierw (najlepiej na ręce) temperaturę wosku - bardzo łatwo się poparzyć, a w okolicy oka tym bardziej nie byłoby to wskazane ani przyjemne.

Kolejną rzeczą oprócz wosku są szpatułki i paski z fizeliny do depilacji (średniej grubości, niezbyt sztywne). Osobiście do depilacji brwi przełamuję szpatułkę na pół wzdłuż jej osi podłużnej, żeby była węższa - dużo łatwiej, wygodniej i dokładniej nakłada się wtedy wosk. Paski fizelinowe do depilacji tnę na kawałeczki mniej więcej 1,5cm szerokości - z jednego dużego paska wychodzi nam kilkanaście takich małych, które można wykorzystać do wąsika.



Kiedy sprzęt mamy przygotowany, należy przygotować skórę do naszego minizabiegu. Razem z podgrzewaczem w zestawie dostałam specjalne preparaty przed i po depilacji. Preparat przed depilacją zawiera między innymi dezynfekujący olejek z drzewa herbacianego, natomiast ten po depilacji - aloes i kamforę, które działają chłodząco i łagodząco na podrażnioną zabiegiem skórę. Jeżeli nie mamy pod ręką specjalistycznych preparatów, zawsze możemy zaopatrzyć się w olejek z drzewa herbacianego i rozcieńczyć go z wodą przed przetarciem brwi i skóry - zapewnimy sobie wówczas dezynfekcję skóry.


Brwi przecieramy zatem preparatem lub rozcieńczonym olejkiem i jesteśmy gotowe do przystąpienia do części głównej zabiegu. Prezentuję jak wyglądały moje brewki przed zabiegiem, żeby było widać różnicę. 

Mały buszmen :D. 

Musimy oczywiście ustalić sobie pożądany kształt brwi, jest na to wiele metod, najbardziej znana chyba metoda trzech linii, ale ile szkół tyle metod... 

http://republika.pl


Po dezynfekcji sprawdzam najpierw temperaturę wosku na łapce (nakładam odrobinę, na to fizelina i zrywam zdecydowanym ruchem), należy pamiętać, że wosk nakładamy cieniutką warstwą zgodnie z kierunkiem wzrostu włosa, naklejamy pasek i zrywamy pod włos. Jedną brew jestem w stanie wyregulować dosłownie pięcioma ruchami - jeden przypada na część skóry pomiędzy brwiami (moje brwi najchętniej zrosłyby się w jedną i utworzyły szczęśliwą rodzinę...) - nakładam do góry, zrywam w dół, kolejny na część poziomą pod brwią,  następnie część skośną pod brwią, część skośną nad brwią i część poziomą nad brwią. Potem przechodzę do drugiej brwi i gotowe. Często oczywiście jakiś pojedynczy włosek umknie woskowemu pogromowi, wtedy po prostu unicestwiam go za pomocą pęsety :D. Po depilacji nakładam łagodzący balsam przeznaczony właśnie do tego celu. Zamiennie można zastosować żel aloesowy, lub jakiś chłodząco-łagodzący żel z kamforą.

Po nałożeniu balsamu łagodzącego


Efekt końcowy

Efekt końcowy z makijażem

Na koniec pragnę zaznaczyć, że nie namawiam nikogo do samodzielnych prób tej metody, jeżeli nie czuje się na siłach, nie jest pewien swoich zdolności manualnych itepe. Nie ponoszę odpowiedzialności za to co sobie zrobicie w brewki :*.

środa, 15 grudnia 2010

Barry M - lakiery do paznokci

Lakiery Barry M przywróciły mi nadzieję na to, że nie trzeba codziennie domalowywać odpryśniętego lakieru, babrać się z dziadostwem, które złazi, nie kryje, schnie wieki całe. Otóż z lakierami Barry M jest zupełnie inaczej.


Lakierek ten trafił do mnie ze wspólnego zamówienia z UK. Za polecenie mi go, biję pokłony Bethie

Zamówiłam dla siebie dwa kolory, które wydawały mi się odpowiadać aktualnej aurze, czyli Mushroom i  Grey:

http://img.makeupalley.com/
http://www.fashionfemme.co.uk/


Kiedy do mnie dotarły, miałam ochotę wypróbować obydwa na raz, ale oczywiście musiałam wybrać więc na pierwszy ogień poszedł Mushroom, który... trzymał się dzielnie na moich paznokciach przez TYDZIEŃ! I to bez odprysków, bez domalowywania - nałożony na bazę Nail Tek Foundation II i jedynie pokrywany codziennie Nail Tekiem Intensive Therapy II, o którym wcześniej pisałam. Myślę, że również Nail Tek przedłużył znacznie trwałość "Grzybka" na moich pazurkach, ale to moje domysły - nie zamierzam z Nail Teka rezygnować tak czy siak, więc tak ten jak każdy inny lakier będzie miał Nail Tekowe wsparcie :D. Zaznaczam, że paznokci jakoś nie oszczędzałam, nie mam w zwyczaju zmywać w rękawiczkach jedynie jakieś grubsze prace w nich wykonuje, ale na przykład mycie podłóg i sprzątanie zaliczyłam bez rękawiczek i... bez odprysków!

Nałożyłam na paznokcie początkowo jedną warstwę "Grzyba", która dawała satysfakcjonujące krycie - kolejnego dnia postanowiłam dołożyć jeszcze jedną warstwę, żeby zobaczyć czy coś się zmieni - właściwie nic, może troszkę przyciemniła, pogłębiła kolor, ale krycie perfekcyjne daje już jedna warstwa - niespotykana rzecz i był to mój pierwszy "Och!" w temacie tego lakieru. Z każdym kolejnym dniem szczęka opadała mi coraz bardziej, bo nie mogłam uwierzyć, że lakier może się tak trzymać i nie odpryskiwać - zwykle tak się działo najpóźniej w drugim-trzecim dniu noszenia, a tu nic - przy normalnych codziennych czynnościach trzyma się jak szalony.

Kiedy po tygodniu znudzona kolorem Grzybowym zmywałam paznokcie, moje oczekiwania wobec Grey były już spore. No i nie zawiodłam się :). Co prawda tutaj dwie warstwy uznałam już za absolutnie konieczne, jednak dzięki temu, że lakier schnie szybciutko, nie było z tym żadnych problemów. No i co? I powtórka z rozrywki - lakier przysiadł na moich paznokciach tydzień temu i ani mu na myśl nie przyjdzie się z nich ruszyć :). Bez odprysków, bez żadnego złażenia, złuszczania czy innych historii.


Jestem zachwycona. Najlepszy lakier jaki w życiu miałam, żaden do tej pory nie spełniał moich oczekiwań aż do chwili gdy w moje łapki wpadł Barry M. Chcę więcej!!!

Na podsumowanie:
PLUSY:
- jedna warstwa daje super krycie
- świetne napigmentowanie, żywy kolor
- trzymał się na moich paznokciach 7 DNI, bez odprysków - zmyłam go jedynie z nudów 
- szybciutko schnie - dobra konsystencja - nie za rzadki nie za gęsty - idealny
- równomiernie rozkłada się na paznokciu
- nie odpryskuje, nie złazi, nie łuszczy się

MINUSY:
- nie ma! no może oprócz tego, że ma ograniczoną dostępność w Polsce, ale to się zaczyna zmieniać, no i zawsze można zamówić przez internet 

POLECAM!!!



Napiszę tylko ponownie - co do składu lakierów do paznokci - nie wypowiadam się, bo nie czuję się kompetentna, by w tej dziedzinie szafować opiniami :)


No i moje pazureczki, nareszcie jest się czym chwalić!


MUSHROOM



GREY